wtorek, 9 października 2007

Na razie znalazłem tyle

POLEMIKA

"EUROPA" Numer 151/2007-02-24, strona 13

Zamiast buntu

Jeszcze o pokoleniu 40-latków

Ciąg dalszy dyskusji wokół książki "Wojna pokoleń" (pod red. Piotra Nowaka). Po Cezarym Michalskim i Jerzym Sosnowskim ("Europa" nr 5 z 3 lutego br.) dziś głos zabiera Rafał Matyja. Polemizuje z tezą Michalskiego o panującej rzekomo w Polsce gerontokracji, krępującej swobodny obieg idei oraz intelektualny awans "młodych". Zdaniem Matyi trudno mówić o władzy starców w kraju, "gdzie zdarzają się trzydziestoparoletni ministrowie i premierzy oraz dwudziestoparoletni posłowie, trzema ogólnopolskimi dziennikami kierują ludzie >>tuż po czterdziestce<<, a ważne nagrody literackie można dostać nie ukończywszy trzydziestki". Dzisiejsza sytuacja sprzyja swobodnej rywalizacji o sukcesję - chodzi jedynie o to, by takie reguły wolnej konkurencji nie były podważane i stały się czymś absolutnie normalnym.

Poprzedni tekst "pokoleniowy" napisałem w drugoobiegowym "Nurcie" blisko 20 lat temu, w roku 1988. Potem - jak sądziłem - nie bardzo wypadało. Teraz wypada. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że pojawiło się pokolenie młodszych dorosłych. Wyraźnie odmienne, gdy chodzi o doświadczenia, poglądy i postawy życiowe, od mojego, które zostało ukształtowane przez lata 80. i początek wolnej Polski. Po drugie dlatego, że moje własne pokolenie, dochodząc do istotnego wpływu na sprawy publiczne, przeżywa po raz drugi problem własnej tożsamości. Przeżywa ów problem głośno i spektakularnie.

Prowokujący esej Piotra Nowaka i ogłoszona na łamach "Europy" polemika Cezarego Michalskiego (nr 5 z 3 lutego br.) kierują jednak tę dyskusję w dość niepokojącym kierunku - ukonstytuowania się pokolenia jako podmiotu (a nie zjawiska) życia zbiorowego oraz wskazania pokoleniowego buntu jako jednej z zasadniczych osi politycznej i intelektualnej rywalizacji. Założeniami takiej reorientacji postaw ma być teza o nieuchronnym konflikcie pokoleń oraz milczące założenie, że bunt jest najbardziej oczywistą formą manifestowania pokoleniowej tożsamości.

Nowak próbuje oczarować nas swoją interpretacją Szekspirowskiego "Króla Leara". Interpretacją, która rozszerza problem sukcesji właściwy sytuacjom rodzinnego bądź monarchicznego dziedziczenia na bardziej uniwersalny problem walki pokoleń. Kłopot jednak w tym, że problem sukcesji zwykle wyklucza sytuację otwartej - i niezależnej od decyzji sukcesyjnej - rywalizacji władcy ze spadkobiercą. Przestrzeń, w której mają miejsce współczesne konflikty pokoleń, jest przestrzenią republikańską i wolnorynkową, a nie monarchiczną i ograniczoną tym, co starsi uznają za dopuszczalne.

Dyskurs pokoleniowy bywa fascynujący, gdy odkrywa odmienność spojrzenia, potrafi wskazać zupełnie nowe sposoby konceptualizacji i ekspresji. Gdy uzasadnia lub tłumaczy zmianę postaw zbiorowych, ewolucję gustów, pojawienie się nowych idei. Jest za to morderczy, gdy sprowadza się do tworzenia nowych obozów politycznych i prądów intelektualnych w oparciu o kryterium daty urodzenia. Nie uważam, że rok 1968 - najbardziej symboliczny pokoleniowy bunt europejskiej kultury - jest tym sposobem pokoleniowej artykulacji, do którego warto nawiązywać i który warto powtarzać. Zacząć wypada zatem od zakwestionowania fundamentów postulowanej "zbrojnej świadomości" naszego pokolenia. Po pierwsze - trudno zgodzić się z tezą Cezarego Michalskiego o polskiej gerontokracji. Trudno bowiem dostrzec gerontokrację w kraju, gdzie zdarzają się trzydziestoparoletni ministrowie i premierzy oraz dwudziestoparoletni posłowie. Trudno uwierzyć w nią nawet w życiu intelektualnym, gdy trzema ogólnopolskimi dziennikami kierują ludzie "tuż po czterdziestce", a ważne nagrody literackie można dostać nie ukończywszy trzydziestki. Uwaga Michalskiego o naznaczonej piętnem gerontokracji, podszytej feudalizmem liberalnej demokracji mimo swego wdzięku nie wydaje się przekonująca. Wiek nie jest we współczesnej Polsce przepustką do władzy - przynajmniej tam, gdzie pojawiły się reguły w miarę otwartej rywalizacji.

Istnieją sfery, w których mamy do czynienia z problemem sukcesji. Zawsze bardzo trudnej i niezmiernie ryzykownej. Problem ten istnieje dziś w Kościele i rodzinnych korporacjach. Istnieje w niektórych instytucjach akademickich i zbudowanych wokół charyzmatycznych założycieli organizacjach. Jednak zamyka on istotny sens szekspirowskiej analogii w kręgu węższym niż ten opisywany przez Michalskiego i sugerowany przez Nowaka. Możliwość konkurencji - nawet zdeformowanej wznoszonymi przez starszych i silniejszych barierami - zawsze prowadzi do wyrównania statusu i względnie partnerskiej rywalizacji.

Sprawa druga to kwestia niespełnionego buntu. Cezary Michalski bardzo trafnie opisuje rezygnację z buntu pokoleniowego, w obliczu konfliktu istotniejszego, jakim był opór wobec władz i praw stanu wojennego. Opór, który postawił nas w sytuacji "zbratania się" ze starszymi, a niektórych - w znacznie mniej wygodnej sytuacji "służby" starszym. Nasz możliwy bunt przeistoczył się w jakieś niewyraźne ideowo braterstwo broni, ponadpokoleniową konspirację, w ramach której mogliśmy czuć więź z każdym antyrosyjskim spiskiem sprzed 100 lat, która rodziła sympatie wobec tych ofiar systemu komunistycznego, z którymi różnił nas każdy pogląd polityczny i ideowy. Jednowymiarowość konfliktu gasiła możliwość innych, drobniejszych sprzeciwów.

Co więcej - nawet spór wewnątrz opozycji nie pokrywał się z podziałami pokoleniowymi. Pamiętam zgorszenie, jakie wywoływały prawicowe poglądy wśród moich kolegów studentów wychowanych na tekstach o szlachetnej lewicowości. Jednak prawicowość była zaledwie buntem przeciwko głównemu nurtowi warszawskiej opozycji, przeciwko władzom RKW i redaktorom pism podziemnych głównego nurtu. Nie była buntem pokoleniowym. Ich sympatii dla Leszka Kołakowskiego i Jana Józefa Lipskiego przeciwstawialiśmy nasz podziw dla Wiesława Chrzanowskiego czy Pawła Hertza. Oni mieli swojego Michnika, myśmy mieli Dzielskiego, Króla czy Halla.

Po roku 1989 zaczął się okres dla każdego pokolenia najtrudniejszy - okres mozolnego zajmowania swojego miejsca w dorosłym życiu. Bez studenckiej łatwej wspólnotowości, ze świadomością tego, że każdy jest kowalem własnego losu, że musi wybierać jakąś ścieżkę lojalności i życiowych kompromisów. Poczucie autonomii i niezależności budować trzeba było indywidualnie. Każdy z nas ma go dziś tyle, na ile sobie przez te kilkanaście lat zapracował. Jedni na swoje usprawiedliwienie wypowiadają całe szeregi uzasadnień, przywołują dziesiątki konieczności. Inni cieszą się ocaloną lub wywalczoną przestrzenią podmiotowości. Zbiorowy bunt - wszystko jedno "na czasie" czy spóźniony - ani nie wyzwoli tych uwikłanych, ani nie doda choćby centymetra podmiotowości tym, którym udaje się o nią walczyć.

Zadajmy w tym momencie kluczowe pytanie: jaki sens ma pokoleniowa afiliacja? Nie odczuwam żadnej satysfakcji z powodu dymisji starszego ode mnie o lat 16 Ludwika Dorna ani radości z awansu prawie rówieśnika - Aleksandra Szczygły. Upierałbym się wręcz, że więcej mnie łączy z rzekomą ofiarą walki pokoleń niż z jej potencjalnymi zwycięzcami. Oczywiście zdarzają się sytuacje, gdy dostrzegam wspólnotę poglądów wynikającą z "doświadczenia pokoleniowego", ale nie prowadzi ona do ukształtowania się zasadniczych podziałów politycznych i intelektualnych.

Nowak pisze w istocie o sytuacyjnym sojuszu "sukcesorów", którego nie łączy żadne wspólne doświadczenie, lecz jedynie "okazja" przejęcia władzy. To sytuacyjne rozumienie pokolenia jest zatem całkowicie odmienne od tego, o którym pisze Michalski. Jeżeli uznamy, że sukcesja w warunkach otwartej rywalizacji nie istnieje, to możemy uznać, że Nowak proponuje nam po prostu użycie dodatkowego "chwytu" - użycie kategorii pokolenia, czy nawet kategorii "sukcesorów", jako retorycznego narzędzia owych zmagań. Porządek rywalizacji ideowej czy politycznej ma zostać zastąpiony logiką sporu pokoleniowego opartego jedynie na sytuacji "bycia u władzy" lub "aspirowania do niej". Jej zwornikiem ma stać się niechęć do sprawujących władzę "starców", swego rodzaju ideologia witalności pretendentów. Nowak słabiej jednak odsłania - wyraźny przecież u Szekspira - defekt takiej wspólnoty. Ofiarami wojny sukcesyjnej nie są bowiem wyłącznie starzy. To przeciwieństwo starych i młodych w "Królu Learze" nie ma szans stać się przeciwieństwem politycznym.

Bunt pokoleniowy nie jest w historii czymś stałym, właściwym każdej generacji. Nieprzypadkowo José Ortega y Gasset podkreśla, że obok pokoleń zbuntowanych przeciwko zasadom poprzedniej epoki, nastawionych wobec nich polemicznie pojawiają się pokolenia nastawione na kumulację dawnych doświadczeń. Pokolenie roku 1968 nie powtórzyło się w XX-wiecznej zachodniej Europie. Brak pokoleniowego buntu, czy jego częściowe stłumienie, nie wykreśla danej generacji z historii politycznej czy intelektualnej jej kraju.

Uwolnijmy się na chwilę od brzemienia naszych relacji ze starszymi. Gdyby mierzyć naszą pozycję w historii poprzez porównanie punktu wyjścia z sytuacją obecną, nietrudno będzie uznać, że los się do nas uśmiechnął. Pamiętam wygłaszane w czasie rekolekcji ks. Tischnera słowa, które wówczas wydawały się potwornie wręcz aktualne i prorocze. "Całe to pokolenie - mówił Tischner, cytując Norwida - jest na hekatombę dla przyszłości. Zniszczy się jak narzędzie potrzeby jakiejś, co nie była. Szczęśliwi jeszcze, którym dane jest nie rozumieć tego położenia. Zarozumiałość ich pocieszy, hardość się uda za odwagę, za filozofię stanie cynizm, a wyobraźnia schorowana religii postać weźmie na się".

To niespełnione proroctwo, prawie klątwa, wisiało nad nami w połowie lat 80. i przygważdżało mocniej niż geopolityczne rachunki profesora Brzezińskiego czy lamenty o zagrożeniu dla "esencji narodu" podnoszone przez hiperrealistów. Wyszliśmy spod władzy tej klątwy bogaci w niedostępne naszym następcom emocje, w niezwykłą ponadhistoryczną empatię, która otwierała nam dostęp do najskrytszych spisków radykałów i ironicznych komentarzy stańczyków. Która pozwalała słuchać testamentu klasyków i romantyków, rozumieć orientacyjny spór z okresu Wielkiej Wojny, czytać między wierszami "Trybuny Ludu" i rozumieć złowrogą logikę "Krótkiego kursu WKP(b)".

Zostaliśmy skazani na kumulowanie doświadczeń. Na niemą zgodę z pokoleniami poprzedników. Z prawem do rewizjonizmu i własnego zdania po osiągnięciu wieku dojrzałego. Stan wojenny wyposażył nas w nadmiar pryncypialności i sensu, o którym trafnie piszą w książce Nowaka Dariusz Gawin i Agata Bielik-Robson. W nadmiar, który stał się trudny i kłopotliwy po niespodziewanym i połowicznym zwycięstwie roku 1989. Jedni uwolnili się od niego jak od zbędnego bagażu, stając się częścią dość bezkształtnej kulturowo elity III Rzeczypospolitej. Inni wybrali dalszą podróż z pokoleniowym garbem, jakąś formę cierpliwego znoszenia bagażu własnych doświadczeń i emocji oraz sublimowania ich ku krytyce literackiej, filozofii, myśli politycznej.

Mam poczucie, że nasze pokoleniowe drogi rozeszły się bardziej niż nasze więzi ze starszymi czy młodszymi kolegami. Opisywana niżej historia nie jest zatem historią całego pokolenia, lecz tej jego części, która próbowała jakoś radzić sobie z wyniesionym z dawnych lat nadmiarem sensu. Ten nadmiar spychał część z nas na margines, do "niskonakładowych kwartalników", ten nadmiar uzasadniał sympatie do politycznych outsiderów i ich dekomunizacyjnych pasji. Rok 2003 przywrócił prawo obywatelstwa naszym najpoważniejszym obsesjom. Uczynił wiarygodnymi nasze diagnozy dotyczące stanu państwa i stanu kultury. Uprawomocnił - w znacznej mierze dzięki pracom historyków IPN - inne spojrzenie na lata 80. Przerwał milczenie o tej wstydliwej "międzyepoce", dzielącej karnawał "Solidarności" od umów Okrągłego Stołu. Ma rację Wojciech Tomczyk, gdy mówi, że teraz nikomu nie przyjdzie do głowy przyklejać nam etykietkę "oszołomów". Trudno byłoby nam zatem wyrzekać na historię, gdy zaskoczyło nas tyle "spełnień". Trudno to mówić w kraju, w którym najwyższą nobilitacją bywa bezsensowna ofiara, ale mam poczucie, że staliśmy się pokoleniem zwycięskim nie tylko poprzez przezwyciężenie fatum "nieprzydatności" czy indywidualne sukcesy kilku farciarzy, ale poprzez ulotne poczucie, że "nasze na wierzchu", że historia nie kończy się żadnym "państwem jednej partii i jednej gazety".

Stoimy więc nie tyle wobec "niespełnionego buntu", ale raczej wobec nie do końca jasnego miejsca, jakie moglibyśmy zająć w dalszym ciągu tej historii. Sens pokoleniowej afiliacji opisywałbym w naszym przypadku, używając metafory biblijnych talentów, których nie wolno zakopać. Jeżeli historia wepchnęła nas w rolę "pokolenia kumulacji" dawnych doświadczeń, to nie mamy szans na jakąkolwiek twórczą lekkość. Jesteśmy na swój sposób starzy i warto pogodzić się z tym kolejnym bagażem, zanim dostrzegą to inni. Owa starość może być zresztą przesłanką dwóch istotnych decyzji. Pierwszej, by nie wykonywać śmiesznych imitacji buntu. By naszą gorzką i ironiczną tożsamość znosić godnie i wymusić dla niej respekt. Druga decyzja oznacza zdolność do innego przeczytania eseju Piotra Nowaka (bo jednak nie "Króla Leara"). Przeczytania go jako tekstu o sztuce oddawania władzy. By nie zaskoczył nas autentyczny tym razem bunt naszych młodych, a przecież już całkiem dojrzałych do walki o władzę kolegów.

Warto dostrzec, że nasi następcy są głodni sensu.

Że chętnie tworzą w wyobraźni namiastki wrogów i karykatury problemów, by stoczyć z nimi godną walkę. Że są w znacznie poważniejszy sposób związani materialną koniecznością, dostosowując się do żelaznych i brutalnych reguł konsumpcyjnego społeczeństwa. A raczej do jego całkiem już zamożnej i posiadającej wyrafinowane zachcianki elity. Mają przy tym kłopot z wejściem na pozycje okupowane nie przez sędziwych starców, ale przez nas - ich starszych o kilka, najwyżej kilkanaście lat kolegów. Trzeba zauważyć, że to "oni" zajęli w znacznej mierze poselskie ławy LPR i PiS-u, że dziś jeszcze (z paroma wyjątkami) niewidoczni stanowią społeczną treść quasi-rewolucji 2005 roku. To oni aspirują do zamkniętych prawniczych zawodów. To oni - z dyplomami zachodnich uczelni - mają trudność w dostępie do atrakcyjnych pozycji akademickich. Mają liczebną przewagę wyznaczaną przez ostatni w powojennej historii, widoczny gołym okiem wyż demograficzny. Mają przewagę "liberalnej edukacji", z jej mantrą sukcesu i relatywizmem wczesnych lat 90.

Głód sensu zostanie być może zaspokojony "późnym antykomunizmem", walką z gasnącym trupem dawnego reżimu. Być może ulegnie całkowitej prywatyzacji - nie tylko zresztą konsumpcyjnej. Taki niejasny kształt pokolenia następców jest dla nas prawdziwym problemem.

Sens pokolenia wyraża się nie tylko w zdolności do buntu, ale także w umiejętności refleksyjnego dziedziczenia i przekazywania sensów. Dziedziczenia, które nie sprowadza się do wierności kropkom i przecinkom testamentów naszych przodków, lecz jest dojrzałym i świadomym wartości własnego życia rewizjonizmem. Przekazywania, które nie jest moralitetem, lecz próbą wyjaśnienia i wskazania sensów. Próbą pełną pesymistycznego przekonania o nieuchronnej - a może pod pewnymi względami zbawiennej - pysze młodego umysłu, który ufa przede wszystkim własnym rozpoznaniom. Jednak - co nie przestaje mnie zaskakiwać - mimo tej pychy oraz wspierających ją argumentów wykształcenia czy wiedzy o świecie, owe rozważania o "istotnych sensach" nie stają się udziałem naszych następców. Ich sceptycyzm i nieufność, ich skrajny indywidualizm i obawa przed otwartym konfliktem czyni z nich względnie otwartych partnerów takiej rozmowy. Rozmowy, która byłaby projektowaniem warunków koegzystencji różnych pokoleń. Koegzystencji, w której nie ma miejsca na poczucie wyższości i będącą owocem resentymentu brutalną niechęć. W której historyczne garby naszego pokolenia nie stanowią tematu okrutnych karykatur zdobiących czasopisma wyrażające emocje młodszych. Równowagi, która nie popchnie nas do zmowy przeciwko nieznośnej lekkości przekonań naszych następców, opatrzonej przysięgą utrzymania władzy do czasów, w których pojawią się godniejsi sukcesorzy.

Trzeba pamiętać, że od tego wysiłku nie uratują nas - jak w latach 80. - wspólne zagrożenia. Że po - dość słabej zresztą - "ideokracji" obecnych rządów przyjdzie nieuchronna i przez wielu wyczekiwana "pragmatyzacja" polityki. Pragmatyzacja, w której sojusze ideowe stracą na znaczeniu, a łatwym przeciwnikiem stanie się wróg ekonomiczny lub pokoleniowy. Prymitywizacja życia intelektualnego, jakim byłoby wplecenie do jego istotnego rdzenia silnych i na poły biologicznych wątków pokoleniowych, byłaby tylko zwieńczeniem absurdalnej wojny będącej owocem duchowej pustki i braku istotnych sensów życia publicznego.

Piotr Nowak chce szukać naszej tożsamości w scenicznych kwestiach Edmunda, Goneril i Regan. Jakby możliwe było wyjście poza własny los przez jakąś uniwersalistyczną, szekspirowską furtkę... Niechcący jednak podpowiada motyw znacznie trudniejszy. Skoro już na zawsze zostaniemy sobą, trzeba w końcu rozstrzygnąć problem spadku.

Rafał Matyja, ur. 1967, historyk, politolog, publicysta. Prodziekan Wydziału Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Był członkiem redakcji pism "Nurt", "Polityka Polska" i "Debata", współzakładał Krajowy Komitet Konserwatywny. Wraz z Kazimierzem Michałem Ujazdowskim wydał książki: "Równi, równiejsi" (1993) oraz "Ustrojowa pozycja związków zawodowych w Polsce - szansa czy zagrożenie?" (1994). Kilkakrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nrze 3 z 20 stycznia br. zamieściliśmy jego tekst "Niespodziewany moment prawdy".

środa, 3 października 2007

Kultura Polityczna

Dziś mija kolejna rocznica zakończenie Powstania Warszawskiego. Nie będę się ustosunkowywał do racji czy to Powstanie było, czy nie było potrzebne. Stało się i zasługuje na pamięć. Na uszanowanie zasługują bohaterowie tamtego czasu. Strasznie mierzi mnie, że to co oczywiste a mianowicie uczecznie pamięci owych bohaterów urasta w Polskiej rzeczywistości do heroizmu, niemal czynu wiekopomnego. Uważam, że Muzeum Powstania Warszawskiego jest czymś normalnym, a nienormalnym jest to, że w Polskiej rzeczywistośći wystarczy zrobić coś normalnego aby zadziwić. Najgorsze jednak dla mnie jest to, że można już później leżeć na trawie i być dumnym. To moim zdaniem strasznie ogranicza perspektywę. Nalezy być innowacyjnym, a nie zadawalać się normalnością. Polacy zasługują na więcej. Po czasach Jana Pawła II Unia Europejska stoi przed Polakami i czeka. Brakuje jakiejkolwiek jasnej Ideii, a cóż mówić o sporach wokół jakichkolwiek pomysłów, projektów. Po 18 latach od 1989 roku zrealizowało się wejście Polski do UE, do NATO. Brak jednak pomysłu w Polsce jaka ma być Unia Europejska. Pokolenie które wprowadziło nas w lata 90 siąte - jest wstanie prowadzić dyskusję na temat jakiej Unii nie chce. Dziś powoli, a może i szybciej potrzeba dyskusji jaka Polska w Europie. Mam nadzieję, że już wkrótce zacznie się m.in. takowa dyskusja. Przez najbliższe dni poszukam co ciekawego powiedziano od czasu kampanii 2005 roku. Mam nadzieję, że znajdę coś
co "wyrywa się" do przodu, unika sporów doraźnych partii : LiDu, PISu, PO, LPRu i innych 7 komitetów które zarejestrowały listy do Sejmu. No cóż nie wiem na kogo zagłosuję. Wiem, że pójdę głosować. Ale jeszcze nie wiem w jaki sposób.